Modlitwa - sceny

Modlitwa

Modlitwa to stan wewnętrznego uniesienia i wyniesienia. W tym stanie człowiek fizyczny przenosi punkt skupienia swojej obecności i świadomości na coraz wyższe pasma swojej własnej istoty, doświadczając jednocześnie coraz pełniejszego zespolenia z pozostałymi elementami Całości. Im wyżej się wznosi, tym silniejsze jest odczucie integracji z Całością i tym pełniejsze zrozumienie, że na końcu tej drogi wszystko jest z sobą połączone, tworząc jednorodny organizm, jedną zbiorczą całość, która posiada swoją masową świadomość i obecność, wypełniając nią jednostkowe (chwilowe) świadomości i obecności, będące w rzeczywistości jedynie grą świadomości i obecności nadrzędnej. Celem modlitwy-medytacji jest uniesienie świadomości i obecności jednostkowej do początku swego zaistnienia w strumienia życia (w indywidualnym ruchu), dzięki czemu można pozbyć się w doświadczaniu siebie na tle Całości Nadrzędnej ograniczeń ciała fizycznego, potem energetycznego, a na koniec także duchowego. Pokonując w ten sposób progi własnych płaszczyzn, świadomość i obecność jednostkowa doświadcza swej całkowitości na każdym poziomie własnych wibracji, odbierając i pojmując obowiązujące tam prawa i zasady, przez co na stałe zmienia swoje oblicze (widzenia siebie samej i Całości) a przy okazji nabywa umiejętność natychmiastowego przenoszenia się w dowolnie wybrane pasmo siebie samej (Głębia).

Aktualnie modlitwy warsztatowe są na bieżąco udostępniane na kanale YouTube POPKO TV Kliknij tutaj

Taka integrująca się w sobie istota potrafi, o ile ma taki zamiar, funkcjonować na poziomie człowieka fizycznego i posługiwać się umysłem, jak i być obudzoną na poziomie duszy i korzystać ze świadomości, lub też stać się istotą duchową z uruchomioną jaźnią. Może też, o ile integracja wewnętrznych składników wszystkich płaszczyzn (indywidualnych pól wibracyjnych) osiągnęła wartość całkowitą (100% zjednoczenie w trzonie duchowym) jednocześnie być obecną i świadomą w całym obszarze swej istoty. Gdy odczuje całkowitość we wszystkich powłokach (indywidualną skończoność), może przekroczyć granice samej siebie (wyniesienie pod indywidualność) i odrzuciwszy się, ulec rozproszeniu w Zewnętrznym, z tym co do tej pory było dla niej niedostrzegalne, a co świat duchowy nazywa Nicością.

Nic, co dotychczas było jej poprzez obecność i świadomość dostępne w doświadczeniu indywidualnym, tu nie występuje, choć to właśnie w Nicości zawiera się znana i doświadczana wszystkość. Niemniej wszystko, co zostanie w Nicości doświadczone, nie będzie mogło być przetłumaczone na język znanych we wszystkości pojęć. Trudno jest też mówić o jakimkolwiek doświadczeniu w tym obszarze, bo Nicość nie jest ani obszarem, a ledwie umowną koncepcją, ani nie zawiera się w niej doświadczenie, tylko coś, co umownie nazwalibyśmy kluczem do wszystkiego, gdzie Jezusowe słowo stanowi najdoskonalszy przykład użycia owego klucza, jak i wytłumaczenia tego faktu jako cud, gdzie cud staje natychmiast skonkretyzowanym doświadczeniem, choć w Nicości nim nie jest. Nie jest chociażby dlatego, że doświadczenie zakłada użycie wiedzy do przekształcenia w konkretnych warunkach pewnej wartości w nową wartość, tak fizyczną, energetyczną, psychiczną jak i konceptualną. Tymczasem w Nicości (w jednym punkcie) zawarte jest wszystko i to wszystko istnieje w jednej chwili, a więc i cały obszar doświadczenia, i obszar efektów tego doświadczenia, dzięki czemu nie trzeba korzystać z doświadczenia w celu osiągnięcia konkretnych celów, jak i posiadać odpowiedniej wiedzy do przeprowadzenia owego doświadczenia. Tu z mroku nicości natychmiast można wyłowić to, co jest potrzebne: chcesz, masz. Tu każda potrzeba może być zaspokojona natychmiast. A skoro można również trwać w stanie spełnienia bez uruchamiania mechanizmu do tego doprowadzającego (stan powstały po zaspokojeniu potrzeby), to znika i potrzeba bycia świadomym całego procesu doprowadzającego do zaspokojenia potrzeby i (potrzeba) pozostawania w tym zaspokojeniu. Tu największą wartością jest bycie i umiejętność wchodzenia w istnienie (stan ruchu), co przekładając to na język umysłu, ukazuje się nam jako wszystkomożliwość. Ta przydaje się jednak dopiero na niższym poziomie, czyli w wynikającej z Nicości rzeczywistości. Wiedza i umysł są tu bezużyteczne. Znikają, nie mogąc zanalizować nieanalizowalnego. Umysł, który do tej pory pojmował rzeczywistość, tu niczego nie jest w stanie dotknąć, a więc i zaakceptować, przez co się rozpada, choć nadal doskonale funkcjonuje w niższych powłokach ludzkiej istoty. Odnajdujący swe korzenie w Nicości duch ludzki przebywa tu jako zupełnie kto inny, korzystając przy okazji z praw, jakie ustanowiono w PozaRzeczywistości z woli Stwórcy Całości. Oczywiście słowa prawo używam jako koncepcji, bo tylko taki myślowy eksperyment jest mi dostępny.

Na poziomie umysłu przyjęto dla uproszczenia podział istoty ludzkiej na fizyczną, energetyczną, duchową i boską, gdzie wytłumaczalnymi mogą być wyłącznie doświadczenia i stany, w których zawiera się indywidualna obecność i świadomość. Tłumaczenie istoty boskiej w człowieku przekracza te możliwości i nikt, kto stamtąd wyszedł, nie potrafił tego zrobić. Jedyne, czym próbowano to braciom wytłumaczyć, to przyrównanie Nicości (PozaRzeczywistość) do koncepcji, którą zawarto w definicji Idei. Mówiąc Idea nie mam na myśli tego, do czego ona się odnosi, tylko ją samą, jako skończony twór, która jako samowystarczalna wartość-wszystkość wyraża się w pełnym doświadczaniu wszystkości, czyli samej siebie. Ją też należy potraktować jako całkowitość, która funkcjonuje jako wolny wybór w czymkolwiek.

Kto powrócił z PozaRzeczywistości, potrafi doświadczać życia we wszystkich swoich płaszczyznach i ciałach jednocześnie, posługując się atrybutami wszystkich płaszczyzn i ciał, w tym i ciałem boskim wyposażonym w atrybut cudu.

Modlitwa jest jedną z dróg prowadzących do oświecenia, jak i do odzyskania statusu Syna Bożego. Jest ukrytym w DNA kluczem, który pozwala tworzyć ścieżki do Boga, o ile człowiek umiejętnie się nim posłuży. Jest wszystkim, czego trzeba człowiekowi, by zintegrować całą swoją istotę, a po uzyskaniu całkowitości, by przekroczyć próg Nierzeczywistego. Jezus i Budda przekroczyli ten próg. Mi jak na razie udało się jedynie wejść piętro niżej: w przestrzenie duchowe, ale moje rozeznanie w nich jest na tyle pełne, by każdego szukającego Domu doprowadzić do Ojca, a nawet pokazać mu, gdzie leży granica między Rzeczywistością a Nicością. Ale tę i tak każdy musi przekroczyć sam.

? ? ?

Na im niższym poziomie funkcjonuje istota ludzka w samej sobie, tym mocniej warunkowana jest przez siły tworzące otaczające ją środowisko. Z grubsza dzielimy to na znany nam poziom fizyczny, energetyczny i duchowy, choć każdy z nich ma swój koloryt, a więc swoje płaszczyzny łączące go z całością. Pracujący nad sobą człowiek, budzący się w coraz pełniejszej obecności i świadomości, rozszerza zakres siebie, a więc i związki z tymi przestrzeniami. Opis tej interakcji zawarłem w Astralnych skalach uczuć i rozwoju człowieka oraz po części w materiale filmowym.

Omówienie i zrozumienie tego elementu jest także podstawą warsztatów, gdyż bez zapanowania nad ciałem fizycznym oraz nad energiami tworzącymi duszę w ogóle nie ma co zabierać się za wkraczanie w pasma duchowe, a co dopiero w PozaRzeczywistość. Bez zastosowania właściwych technik niemożliwym jest zapanowanie nad myślami, emocjami i oprogramowaniem tła energetycznego. Dopóki ryba nie wzleci ponad wodę, jezioro wraz z istniejącymi weń przeszkodami i truciznami będzie wyznaczało jej rytm życia i poprzez zatrute środowisko oddziaływało niszcząco na ciało i duszę (myślenie i emocje).

Dopóki rządzą rybą ograniczenia na płaszczyźnie fizycznej (terror systemowy) i energetycznej (terror programowy i wibracyjny), trudno jest mówić o wyskoczeniu z wody, zwłaszcza że taka niedoskonała po doświadczeniu ryba uznaje, iż ciało jest wszystkim, co ma, a woda wszystkim co zna i poznać może. Dopiero wyjście ponad wodę umożliwia rybie przyjrzenie się temu, co się w jeziorze dzieje. Nareszcie rozumie, że od lat żyła w ściekach, choć wszyscy naokoło jej wmawiali, że to typowe i że za zły stan zdrowia fizycznego i psychicznego w dużej mierze odpowiada ona sama. Na dodatek z przerażeniem stwierdza, że istnieje świat ponad powierzchnią jeziora, a wypełniają go istoty, które świadomie zatruwają wodne środowisko, którym zależy na tym, by ślepe i chore ryby nigdy nie rozpostarły własnych skrzydeł i nie wzleciały ponad wodę. Bo gdyby tak się stało i gdyby ryby odkryły prawdę o własnym środowisku, mogłyby w walce o własną wolność przejąć kontrolę nad światem ponadwodnym i ów sobie podporządkować. Zwłaszcza że powołaniową cząstką siebie są tam stale obecne, choć tego sobie nie uświadamiają.

By tak się nie stało, istoty zasiedlające świat ponad powierzchnią jeziora stosują całą sieć prostych forteli. Utrzymują w świecie wodnym stan permanentnego chaosu, stan energetycznego strachu i duchowej niemocy, co skutecznie uniemożliwia korzystanie z tzw. paranormalnych zdolności, jedynego sposobu na ujrzenie prawdy. Ślepe, bezlotne, wierzące w podsunięte idee ryby są dzięki temu przekonane o tym, że jeśli nawet istnieje świat ponadwodny, to jest on dostępny jedynie po śmierci fizycznego ciała. Do głowy im nie przyjdzie, że są w nim zawarte i mogą się w nim w każdej chwili odnaleźć. Niektóre, przeczuwając istniejący stan rzeczy, szukają nawet na to sposobu. Szukają u innych, u tych, co mają rzekomo przekazy spływające z ponadwodnej rzeczywistości. Uczą się potem prawdy według ich wskazówek, wierząc, że jej doświadczą. Nawet do głowy im nie przyjdzie, że i owe poszukiwania są skazane na porażkę, że są zwyczajną stratą czasu i kolejną drogą donikąd, drogą, którą wcześniej przetnie śmierć ciała fizycznego.

Dlaczego tak się dzieje?

Świat ponadwodny korzysta także ze wsparcia istot, które są w połowie wodne i pozawodne, dzięki czemu mogą one swobodnie przebywać w środowisku wodnym. Będąc niezauważalnymi, wpływają na zachowania i decyzje ryb, wynosząc jedne ponad drugie, przez co formują system, w którym ryby same się trują, wykańczają i zabijają, niszcząc także własne naturalne środowisko. Uważają to na dodatek za poprawne społecznie i duchowo, nagradzając tych, którzy giną w obronie utrzymującego chaos systemu. Takie perpetum mobile.

A gdy czasem jakaś ryba uruchomi w sobie poprawną wizję świata, to i tak ławica pozostanie głucha na jej podpowiedzi. Głucha nie dlatego, że lekceważy jej słowa, ale dlatego, że reakcja na takie słowa została w niej zaprogramowana. Ławica automatycznie odrzuca wszelkie informacje odnoszące się do świata ponadwodnego, o ile nie mają systemowego potwierdzenia, w tym konkretnym przypadku - akceptacji instytucji kościelnych (aprobaty religijnej).

Ławica to rybia społeczność żyjąca w ciągłym pośpiechu i zagrożeniu życia, społeczność funkcjonująca w myśl narzuconych praw i zasad, to zbiorowość jednostek posługujących się inteligencją, a nie rozumem, jednostek zagubionych i nie mających w ogóle czasu na duchowe dysputy. Takie ryby nie zaryzykują poszukiwania prawdy, gdy ich zdrowie i psychika źle funkcjonuje. Wolą trwać przy starym, niż poświęcić wszystko dla wątpliwej sprawy, zwłaszcza że fałszywych proroków spotykają co krok i już same nie wiedzą, co jest prawdą a co nie. Będąc wyczerpanymi w walce o życie, wolą zachować dawne sojusze, niż wdać się w walkę z systemem i zostać wyrzuconym poza społeczny margines. Słabe, nie udźwignęłyby takiego ciężaru, zwłaszcza że los apostatów upamiętniają wciąż tworzone obozy śmierci, terror i na okrągło rozpalane stosy czarownic.

Ryby, które odzyskały wzrok i duchową moc, nie winią z kolei sióstr za ich postawę, wręcz przeciwnie, rozumiejąc istniejący stan rzeczy, są skłonne nawet przytaknąć ich pojmowaniu, byle tylko nie zwiększać w nich dysharmonii, nie obarczać wątpliwościami.

? ? ?

Wyobrażacie sobie minę starożytnego człowieka, któremu tłumaczylibyście, czym są fale radiowe i jaki wpływ mają na człowieka? Uznałby was za chorych umysłowo, za dziwaków? A gdyby tak, mając na uwadze własny interes, doniósł o waszych opowieściach (wątpliwościach) gdzie trzeba? Co wtedy? Stos? Ścięcie głowy? A może tylko wygnanie? Dziś nasz rozmówca stoi w kolejce po układy scalone ograniczające wpływ fal emitowanych przez telefony komórkowe. On wie, jakim zagrożeniem są wszelkie wibracje, które w zależności od częstotliwości potrafią uszkodzić komórki w całym ciele fizycznym albo w konkretnym organie oraz rozbudzić emocje czy też zawładnąć psychiką. O tym wszystkim nauka trąbi od dziesiątków lat. Nowa technologia w połowie opiera się właśnie na zjawisku elektromagnetycznego rezonansu (świat duchowy mówi o rezonowaniu).

Tą samą energią posługuje się też ciemna strona mocy. Działa nazwijmy to w obszarze miękkiej grawitacji. Dla rozróżnienia to, na czym opiera się współczesna technologia, będziemy nazywać grawitacją twardą. Niemniej system już dziś bezwzględnie wykorzystuje naukę do sterowania człowiekiem za pomocą grawitacji miękkiej. W czasie kryzysów społecznych całe obszary poddaje się emisji fal elektromagnetycznych, wywołując w większych grupach ludzkich określone stany emocjonalne, innymi słowy steruje się na odległość naszym zachowaniem.

Tę samą technikę wykorzystuje świat nadwodny do sterowania energetyką ryb. Nie tylko potrafi on wdrukowywać konkretne myśli i emocje, ale również skutecznie kształtuje obraz narodowych i ogólnoświatowych idei. Przygotowuje rozwiązania, które ryby łykają bez zastanowienia, z góry zakładając ich poprawność. A jeśli nawet ktoś widzi w tym podstęp, to i tak się nie przeciwstawi, bo system całkowicie opanował przestrzeń fizyczną i w każdej chwili może dać temu wyraz, ograniczając wolność na poziomie fizycznym lub zabijając ciało. Praktycznie nic, co może doprowadzić do uzyskania przez ryby autentycznej wolności, w ruchu społecznym przejawić się nie może. Trzeba by cudu, przejawu boskiej mocy, by ten fakt został dostrzeżony i w praktyce wykorzystany przez niewolony świat. Ale jak ukazuje to historia Jezusa, i Jego moc, przejaw niewątpliwego zastosowania boskiego promienia jest za słabym bodźcem, by zmobilizować narody do duchowej pracy nad sobą. Pewnie dlatego, że zwykły kawałek metalu (włócznia Longinusa) zniszczył boskość w ułamku sekundy, a ciernie na głowie ewidentnie wykazały, że ziemia to świat rządzony innymi prawami. Jezus odszedł, a Jego przekręcone nauki umiejętnie wykorzystano na potrzeby systemu. W imię Tego, który niszczył kościoły, pobudowano tysiące zbiorowych mogił, uwieńczonych krzyżem na dachu.

Nie obrażam się jednak na tych, którzy stukają się po głowie, słysząc, jak im opowiadam o Świątyni Serca oraz o tym, że spotkania z Jezusem mogą być dla nich codziennością. Mam ich winić za energetyczną ślepotę i duchowe blokady? Za to, że zostali skrzywdzeni? Za to, że ktoś zmodyfikował im DNA tak, że mają tylko zawiązki skrzydeł? Wtedy i ja stałbym się dla nich oprawcą.

Przecież ten, kto nie widzi i nie słyszy, zawsze będzie zakładać, że inni oszukują, mówiąc o widzeniu i słyszeniu, zwłaszcza wtedy, gdy to mu nie pasuje lub gdy jest za słaby, by wcielić w życie płynące stamtąd podpowiedzi, lub może dlatego, że wręcz przeciwnie sam jest mocny (w energii przeciwnej) i osobiście nakłada iluzję na innych, zręcznie korzystając z systemowych projektorów i organizacji.

I co ma na to powiedzieć ryba, która pływa w zatęchłej wodzie, przez co rak zżera jej wątrobę, która ma sny reżyserowane przez programy, która tkwi w rozlicznych układach z innymi rybami, ciągle bacząc, by rytuał tych związków trwał w zgodzie z ustalonymi normami społecznymi, która żyje według sprzecznych z jej powołaniem zasad i sama głosi idee, które przeczą nawet jej pochodzeniu? No co ma powiedzieć? Nic, ona tego nie ogarnia, a zmuszona do bycia gwiazdą na arenie, w kółko będzie powtarzać to, co inne ryby chcą usłyszeć, choćby to stało w sprzeczności z prawami duchowymi (choć nie logiką) i jej (ryby) przeznaczeniem. Dzięki temu czuje się silniejsza i bardziej doceniona, odzyskując w ten sposób cząstkę utraconej na rzecz systemu mocy i samowiedzy.

Ona nie powiąże zdania: Bóg jest wszystkim i wszystkie imiona nosi? z krzykiem: Zabić innowierców!?, choć oba są logiczne, bo zakładają zaistnienie czegoś w związku z czymś zaistniałym wcześniej. Ona nie ma zamiaru myśleć o tym, że na początku było światło i synostwo boże, bo tę prawdę, choć logiczną, system przed nią ukrył w idei grzechu pierworodnego. Logika jest logiką i mówi wprost: w grzechu zostaje zrodzony tylko ten, kto ma grzesznych rodziców. A skoro Bóg jest grzeszny, a to głosi wprost papiestwo, to po co się z nim wiązać? Programy mają to do siebie, że logicznie pozwalają ujrzeć tylko fragment rzeczywistości, tej w którym ryba ma pływać, reszta, choć logiczna, przemienia się co najwyżej we wrogą spekulację. Taką spekulacją było głoszenie, że Żyd to człowiek, za co trafiało się do gazu. Za prawdę uznawano zaś inne logiczne ustawienie: że Hitler i papież to plenipotenci boskich racji.

Dziś tymi logicznymi, ale systemowymi prawdami świat jest tak przesycony, że człowiek i ryba, szukając prawdy, muszą się najpierw odprogramować. Ale by to zrobić, muszą wyjść ponad powierzchnię wody. Stamtąd, z góry, dopiero poprawnie widać całość. Ale by opuścić toń jeziora, muszą wpierw zapanować nad wodą, a do tego jest potrzebna odpowiednia technika. Niestety, ową ustawiono jako logikę lustra, co już samo w sobie jest programem. Dlatego szukające ducha i prawdy ryby, gubią się w końcu w logice form, niewłaściwie (jednokierunkowo) ukazującej system wodny, za co odpowiada umysł ze swoją zwierzchnością. Tutaj logicznym i czystym wydaje się wszystko, co pozwala wierzyć, że droga do zewnętrza stanęła otworem. Tu długoletnie poznawanie, czym są wodorosty, jest logicznie usprawiedliwione, bo przecież są to organizmy łączące dwa światy, wodny i ten na powierzchni wody. Rozmyślanie o świetle, które widać w górze, jest tym bardziej uzasadnione, bo to przecież element świata pozawodnego, który na dodatek znacząco wpływa na życie w środowisku wodnym. I tak na okrętkę. I nikomu nie przyjdzie do głowy, że te prawdy rozmijają się z celem nadrzędnym, którym powinno być zwyczajne rozwinięcie skrzydeł i worków pławnych, bo tylko one są zdolne wynieść rybę ponad wodę, gdzie pojmie ona już sama, co należy zrobić, by odtworzyć środowisko wodne zgodnie z prawami duchowymi.

I tak człowiek grzęźnie w religii, tonie w bagnie ezoterycznym, daje się urabiać przez filozofię i klęczy zniewolony, całując pierścienie ludzi, którzy ogłosili się równymi bogom, a nawet od nich wyższymi. A miało być tak cudownie. Miał być stan kochania i jedności z całością, a nie kolejne degradowanie. Coś tu nie wyszło, coś zostało utracone, jak w krzywym zwierciadle?

A może brakło podstawowego elementu: mocy i wiedzy? Większość na to przytaknie. Dlaczego więc wszystko, co za ową moc i wiedzę się podawało, nią nie było? A kto powiedział, że nią było? Są ryby, na domiar złego wspierane przez system, których zadaniem jest właśnie wyłapywanie i zwodzenie wszystkiego, co próbuje otworzyć bramy do nieba. Mają z tego sporą korzyść i niezły ubaw. Właściwie to same tworzą systemowe podstruktury, by uszczknąć coś z obecności maluczkich. Im nie zależy na szczęściu innych, tylko na ich podporządkowaniu. I to właśnie je wspiera system w całym wymiarze swego okrucieństwa, wspiera medialnie, policyjnie, środowiskowo i czym tam jeszcze tylko może. A te ryby, co stoją u wrót prawdy: ośmieszy, zdyskredytuje i zabije. Dlaczego? Bo system i systemowe ryby mogą istnieć tylko wówczas, gdy rządzony naród jest pozbawiony świadomości duchowej i ograniczony w mocy energetycznej. A także podporządkowany fizycznie. Rządzić można jedynie słabą jednostką, a najlepiej tak, by w tym zbożnym dziele wyręczać się drugą rybą, która za iluzję bogactwa i chwały zrobi wszystko, co jej się rozkaże. I na dodatek będzie z tego dumna. Cyrograf to ta sama historia.

Do czego zmierzam z całym tym wywodem?

Do oczywistego stwierdzenia, że walkę o siebie trzeba zacząć od wyjścia poza pułapkę programów. Funkcjonują one co prawda w świecie energetycznym i są zakotwione w ludzkim DNA, a nawet w układzie nerwowym, ale odpowiednią mocą można je ściągnąć, choć nie wyeliminować. Źródłem ich są bowiem także nadajniki umieszczone nie tylko w przestrzeni fizycznej (UFO i odpowiednie ośrodki naukowe). Większość z nich w obszarach energetycznych i duchowych umieściły istoty ewoluujące bądź istniejące w świecie ponadwodnym. One stale będą przypominać o tym, kto rządzi tym światem, kto tka iluzję prawdy dla wodnej rzeczywistości. Zneutralizować je może jedynie ryba, która obudziła swoją obecność i świadomość w ponadwodnej przestrzeni. I to już nam, warsztatowcom, częściowo się udało.

Kolejną rzeczą jest eliminowanie niskich wibracji z tła energetycznego przenikającego jezioro, które sprawiają, że komórki fizyczne i myśli wraz z emocjami znajdują się ustawicznie w stanie permanentnej dysharmonii, przez co ciało nigdy nie jest zdrowe, a umysł pozostaje w ciągłej analizie, nie potrafiąc wejść w stan obserwacji. Gdy do tego dodamy jeszcze niszczącą siłę energetycznych pułapek, jakie stosują siły nadwodne, by trzymać w energetycznym i duchowym zamroczeniu życie w świecie wodnym, to zrozumiałym staje się proste twierdzenie, że pierwszym krokiem do wyzwolenia jest przywrócenie naturalnego ładu energetycznego tak w ciele, jak i w środowisku, w którym to ciało pływa. Już rekonstrukcja DNA (a prócz fizycznego istnieje DNA energetyczne, duchowe, a nawet i boskie) i założenie płaszczyzn wysokowibracyjnych w określonej przestrzeni wodnej umożliwia umysłowi wejście w obszar wewnętrznej ciszy i uchwycenie pasm sensorycznych, zwanych popularnie świadomością, które pozwalają mu wreszcie złapać poprzez nie połączenie z Jaźnią, układem, który dla ducha jest tym samym, czym umysł dla duszy, a mózg dla ciała. Dzięki temu można wreszcie przenieść punkt skupienia uwagi, a za nim świadomość i obecność do wyższych partii samego siebie. Gdy tak się stanie, zostają otwarte oczy i działania dokładnie tam, gdzie znajduje się aktywna świadomość i obecność. Techniki uruchomienia takich stanów i ich utrzymania są stosunkowo proste, o ile intencje budzącej się duchowo istoty są czyste, a jej pasma wykonawcze bezpośrednio związane z obszarami, w których do życia powołano tę duszę i tego ducha.

Pamiętajmy jednak o tym, że stan duchowej homeostazy potrafi utrzymać tylko ta jednostka, która w pełni akceptuje warunki istniejące w obszarze, w którym otworzyła swoją obecność i świadomość. Jak wiemy, trend życia i zmian wyznaczają nam w tej chwili trzy przestrzenie: fizyczna, energetyczna i duchowa. Całość naszej istoty musi doskonale z sobą współpracować, tak aby wszystkie jej części ułożyły się w jedno zborne istnienie, tak aby jaźń współgrała ze świadomością, a ta z umysłem, który z kolei bez mózgu nie potrafi się przejawić w przestrzeni fizycznej. Nie dla wszystkich ta prosta zależność jest zrozumiała.

Podam więc może kilka przykładów. Na nic zda się duchowe uniesienie, kochanie lwa, gdy ów dobiera ci się do skóry? Gdy jesteś głodny, chory i bity nie możesz wejść w stan harmonii z całością wszechrzeczy? Nie utrzymasz równowagi energetycznej, gdy zwierz szponami wyrywa ci wątrobę? Itd., itd?

Chodzi o to, że świadoma siebie istota jest także świadoma i obecna we wszystkich przerobionych, a więc właściwie funkcjonujących pasmach siebie, dzięki czemu korzysta z każdej cząstki siebie w celu właściwego utrzymania się w środowisku, w którym przebywa. Ale nieświadomy siebie człowiek, choć przebywa także w środowisku energetycznym (dusza) i duchowym (duch), nie zdaje sobie sprawy z tych zależności, nie rozumie, czemu źle się czuje, choć odpoczywa i pozornie jest zdrowy, lub czemu mu się kręci w głowie i ma omamy, choć dba o ciało i zdrowe żywienie. Tu nie ma znaczenia, czy ktoś zdaje sobie sprawę z istnienia pozostałych części jego istoty, czy też nie. Nikogo nie obchodzi, że ktoś od dziecka nie dostrzega nóg, bo ma problem z oczami. Ta pozorna niewiedza nie ochroni go przed bólem, gdy stanie na rozżarzonych węglach. Przerażony, będzie się potem długo zastanawiał nad tym, co było przyczyną bólu i jak go w przyszłości uniknąć.

Ciągle, dniem i nocą, oddziaływają na istotę ludzką przestrzenie i siły w nich egzystujące, tak na poziomie fizycznym, energetycznym, jak i duchowym. Potrafią sprawić ból, sprowadzić chorobę, zamknąć w psychicznym odrętwieniu, napuścić ludzi jeden na drugiego a nawet zabić. Tylko człowiek szuka potem racjonalnego wytłumaczenia swego upadku, winiąc za pecha teściową, a nie opętującą ją siłę. Szuka na miarę swoich możliwości. A że są one w tej chwili skromne, nie trzeba nikogo przekonywać.

Właśnie modlitwa, jako technika, pozwala człowiekowi przenosić świadomość i obecność do tych części jego własnej istoty, które tkwią w przestrzeniach pozwalających poznać przyczynę takich niepowodzeń, rozterek i chorób, jak i uzyskać odpowiedź na pytanie, jak ten niechciany stan zmienić. Ciemność udaremniła takie poznanie przez zastosowanie blokady w DNA, zwanej popularnie węzłem karmicznym, przez co człowiek od dziecka jest świadomie aktywny tylko w świecie fizycznym, istnienie energetycznego i duchowego ledwie przeczuwając. A nie widząc świata energetycznego i duchowego, ani pojmuje, ile zła wyrządza innym istnieniom przez wypromieniowywanie w przestrzeń negatywnych wibracji w postaci myśli i emocji. Gdyby wiedział, że wyrządza tym światu i ludziom większą krzywdę niż wybuch bomby atomowej, nigdy by tego nie zrobił. Ale nie wie, a jak coś przeczuwa, to zagłusza to kościelną, programową moralnością.

Ślepy człowiek ani się też domyśla, jak funkcjonuje świat energetyczny, w którym przecież on, dusza, przebywa. Jakie spustoszenie robią w nim myśli innych ludzi i istot, jak jest urabiany i jak jest kształtowana jego wizja świata, jak upada i jak do upadku zmusza innych. To wszystko widać dopiero po otworzeniu energetycznych i duchowych oczu. Wtedy znika mit o jego doskonałości i najczęściej rodzi się bunt, zaprzeczenie temu, co schodzi z góry wraz z prawdą o nim samym. Dlatego wielu ludzi panicznie boi się otworzenia trzeciego oka. Wolą żyć iluzją, niż na własne oczy ujrzeć, jak rzeczy się mają. Iluzja trwa do śmierci ciała fizycznego. Potem w naturalny sposób dusza budzi się świadomie w przestrzeni energetycznej i przestaje jej być do śmiechu. Stamtąd, także w retrospektywie czasu, dokładnie widzi tych, co ją za życia zwodzili, i z opóźnieniem pojmuje, dlaczego tak się stało. Teraz rozumie, kto był jej przyjacielem, a kto stał się jej przekleństwem. Lecz na żale jest zwykle za późno: zabarwiona konkretną wibracją musi się wybielać tam, gdzie nie utonie. Tak jak kamień nie utrzyma się na wodzie, tak jak drzewo nie zamieszka pośród chmur, tak i ona nie dostanie się do światów, które są doskonalsze od zawartych w niej wibracji... Idzie tam, gdzie pasuje: do piekła.

Dzięki modlitwie możemy poznać prawdę o całym sobie, a poznawszy ją, dokonać wyboru i się zmienić. Jak ten proces przebiega, odkryjemy w przestrzeni własnego Ducha Całości, pobierając nauki w Świątyni Serca, do której podpinam każdego podczas rutynowego czyszczenia. Mając uruchomione widzenie i słyszenie, bez niczyjej pomocy może już taki człowiek dalej sam kroczyć ścieżką duchowego rozwoju, nie narażając się na zwodzenie przez systemowych ludzi, którzy są karykaturą ubraną w cudze piórka, którzy naśladując prawdziwych mistrzów (własnego życia) innym zręcznie podcinają skrzydła do lotu, nawet te skrzydła, które już pomógł rozpostrzeć kto inny.

Taką właśnie masową robotę wykonuje w tej chwili osoba, która poznawszy przy mnie świat tajemnic, miast pracować nad sobą i prosić o wybaczenie za wyrządzone wcześniej zło, na powrót stała się tym, przed czym zamierzała uciec, i w pogoni za kasą topi w brudnej wodzie wszystkie ryby, którym wcześniej wskazałem drogę do wolności. Na szczęście w przypadku tej osoby to się wkrótce skończy, ale na połów śmierci prędzej czy później wyruszy następny łowca, wiedzący, a nad sobą nie pracujący. Dlatego robię, co mogę, by zapoznać was z prawidłami świata energetycznego i duchowego, którego jesteście integralną częścią, byście nie ufali nikomu w drodze do własnego szczęścia i byście każdy ruch, każdą decyzję w tej sprawie weryfikowali, nim będzie za późno. Macie od tego skale.

? ? ?

 

Kolejną zaletą modlitwy jest możliwość ściągnięcia informacji opisujących naszą istotę i sposoby, dzięki którym można naszą doskonałość wzmocnić. Wiedząc już, jakie czynniki oddziaływają na świat fizyczno-energetyczno-duchowy, dużo łatwiej nam wówczas odnaleźć się w całej tej grze, wykorzystując wiedzę do utrzymania stanów, jakie chcemy w sobie ugruntować. Bez ugruntowania ich, bez zapisania w DNA utrzymanie nowej formuły, nowej postawy w ogóle nie jest możliwe. Najmniejsze przedłużające się zaburzenie w przestrzeni, czy to spowodowane przez ludzi, czy przez świat duchowo-energetyczny, szybko sprowadzi nas do parteru, do poziomu, jaki tak naprawdę ukształtowaliśmy. Ale o tym więcej dowiecie się klikając w okienko Praktyka-sceny lub przeglądają videoblog.

Bóg powołał człowieka jako czystą i cudowną istotę, jako swoje wymarzone dziecko. Ale skąpana w świetle istota nie posiadała żadnej wiedzy i doświadczenia. Była więc uboga w swoim działaniu i zagubiona poza swoim Domem. By Syn Boży wzrastał, Bóg stworzył mu wzór, według którego powinien postępować, by wzrastanie szło zgodnie z bożym planem. Wzorem stał się żywy Eden, a zawarte w nim drzewo dobrego i złego oraz drzewo poznania miały być nauką, wzrastaniem poprzez doświadczenie.

Bóg tworzy światy, i Syn Boży też musi się tego nauczyć. Jak i Ojciec musi osiągnąć doskonałość, by w Prawie Wolnego Wyboru pomóc doświadczać życia wszystkiemu, co już zostało stworzone, i temu, co stworzonym dopiero miało. Syn Boży otrzymał duchowe ciało, by móc zejść w stworzoną na potrzeby szkolenia rzeczywistość, a zarazem duszę, w której duch miał doświadczać gry energetycznej, i ciało fizyczne, jedyne zdolne utrzymać w ryzach rozlewające się bez kontroli ciało energetyczne. Powstały trzy części tego samego.

W toku gry karmicznej, doświadczając życia, istota ludzka (ciało-dusza-duch) ocierała się o różne światy i uczyła się panować nad różnymi stanami, tak nad przestrzenią fizyczną, jak i energetyczną, czy też duchową. Jeśli popełniała zbyt dużo błędów, przez co stawały się one jej drugą naturą, słabł czysty Zapis w Macierzy, w miejscu, gdzie Bóg przechowuje wzorzec dziecka bożego, czyli ciało-duszo-człowieka, w ciele którego (niczym w robocie) Syn Boży doświadcza życia. Czasem zdarza się i tak, że rozsmakowany życiem fizycznym lub energetycznym człowiek zamyka w tych niższych obszarach swoją obecność i świadomość i odcina się od głosu duchowego, który ostrzega go przed konsekwencjami niewłaściwych wyborów. Ale bywa i tak, że o zejściu z drogi światła decydują potężniejsze siły, niż ludzki, mało doświadczony duch. Z drogi nie schodził tylko ten, co ma wyryty w sercu wzór Edenu, który będąc sumieniem, podpowiada, co jest dobre, a co złe. Wielu dla igraszki zmysłów starło ten wzór w proch, zatracając się w niskowibracyjnym życiu. Za zabawą, za drętwotą z wolna postąpił upadek ludzkiej istoty. Znieprawiona, wystąpiła przeciwko bratu, uważając go za coś gorszego od siebie, za narzędzie do osiągania własnych egoistycznych celów. I tak nieubłaganie Zapis w Macierzy kruszał.

Na planecie Ziemia wzmacniają się dusze czyśćcowe; niedobre, niegodne wyższych światów istoty ludzkie, ale nie na tyle złe, by zostały ostatecznie zepchnięte w obszary, w których dusza na zawsze zostaje odcięta od ducha i idzie na zatracenie. Ludzie tu przybywający w poprzednich żywotach uczynili bliźnim wiele zła: krzywdzili ich, zabijali, zamykali im drogę do światła, nie ma się więc co dziwić, że stworzona przez nich moralność przesycona jest znieprawieniem i obłudą, programem, który znającym zasady gry daje władzę nad światem. To właśnie oni są twórcami rytuałów wzmacniających moc zła i kapłanami wszelkich mistycznych ugrupowań, w których pod przykrywką poszukiwania prawd duchowych ukrywają struktury zrzeszające ludzi rządzących tym światem. To oni też wściekle stopują każdą formę odbudowywania duchowości w człowieku, w czym dzielnie wspiera ich kościół i stworzona przez nich ezoteryka.

Średni poziom rozbicia Zapisów w Macierzy 30%. Jak tu się potem nie dziwić, że budzący się w sobie karmiczny człowiek, katuje rodziców, a nad sąsiadem się znęca. I jak nie daje temu wyrazu w przestrzeni fizycznej, to zabarwia wspólną przestrzeń egzystencjalną taką wibracją śmierci, że ważne staje tylko to, co on mówi i czego chce.

Trudno w takich warunkach wzrastać temu, kto po wyczyszczeniu zaczyna całość poprawnie widzieć, ale jest wciąż za słaby, by przeciwstawić się ludzkiemu złu. Walka o doskonałość zaczyna się na poziomie programów, a tymi źli ludzie posługują się po mistrzowsku. Wspiera ich w tym duch ciemności i cała zatruta energetyka tej planety. W energetycznej przepychance nie ma znaczenia, jaką energią posługuje się człowiek, czy resztkami zawartego w duszy światła, czy energią przeciwną, wyhodowaną na cierpieniu bliźnich. Liczy się tylko jej potencjał. Pierwszy lepszy egoista produkuje tyle energii, że potrafi zdławić nią każdy głos szukający sprawiedliwości. Wpływa na ludzkie myśli, na ich postawę, wdrukowuje uzależniające programy, sprowadza choroby i wmontowuje kody, które normalnemu człowiekowi uniemożliwiają osiąganie jakichkolwiek sukcesów. By mu się przeciwstawić, szukający poratowania człowiek albo zyska wsparcie w świecie fizycznym i spuści łomot oprawcy, albo szczęśliwie pozyska dla swojej sprawy wsparcie sądu, albo na tyle się wzmocni energetycznie, że swoim potencjałem przyćmi moc ścieżek losu swego adwersarza. By to zrobić, musi przypomnieć sobie stany energetyczne, które kiedyś go tworzyły, i nauczyć się je utrzymywać w równie doskonałym stopniu, co utrzymujący w sobie nienawiść wróg.

I właśnie w modlitwie nasz własny duch zsyła pocieszenie i poratowanie w postaci scen, które są tak wyrazistym odtworzeniem naszych zapomnianych stanów, że nic nie jest w stanie pomylić ich z czymkolwiek innym i zaburzyć ich wspaniałości. Te podstawowe stany, które pozwalają nam zapanować nad emocjami i negatywnym myśleniem, a zarazem utrzymać potencjał na przyzwoicie średnim poziomie, to pokochanie siebie, wybaczenie sobie, pokochanie innych i wybaczenie im. Przez odzyskanie tych zapomnianych cząstek siebie, człowiek zaczyna rozumieć ludzkie zachowania i nieźle sobie radzić w starciach z egoistycznymi ludźmi. Gdy na dodatek nauczy się technikami białej magii ograniczać moc przeciwnikowi, zyskuje nad nim przewagę i powolutku życie zaczyna przybierać postać jego marzeń. Przy okazji konstatuje, że ludzkie zło, że woodoo jest niczym wobec magii serca, zwłaszcza wtedy gdy łączą się w ludzkim sercu wszystkie rodzaje energii, tworząc boską tęczę twórczego zapomnienia.

Tak więc, moi drodzy, modlitwa jest cudownością, dzięki której każdy z was może zjednoczyć w trzonie duchowym wszystkie swoje części, a zebrane w całość udoskonalić. Na dodatek jest w stanie właściwie ocenić pracę nad sobą, jak i ściągnąć informacje o tym, co należy zrobić, by nic złego się nie stało. Modlitwa w moich oczach to aktywne wejście w przestrzeń samego siebie, a potem pozostanie w niej na wieki.

Inne kwestie związane z trudnościami w pracy nad sobą macie wyszczególnione w videoblogu. W tym miejscu nie sposób wszystkiego poruszyć, tym bardziej indywidualnych spornych przypadków. Od tego są warsztaty, na które serdecznie zapraszam.

 

Rozpamiętywanie wczorajszego dnia

Zamieszczone poniżej sceny - modlitwy dotyczą wchodzenia w wibracje do poziomu kanału. Sceny z poziomu kanału, zaczynające się od wejścia w wibracje opieki i troski, a kończące na wejście w rozumienie przerabiane są na warsztatach lub mogą być przerabiane osobiście po zaliczeniu "wczorajszego dnia".

Jak każda sekcja w dziale wiedzy i ta będzie lepiej zrozumiana przez warsztatowców lub osoby rzeczywiście biegłe w temacie. Ja w tym miejscu chciałbym jedynie przypomnieć o obowiązku stałego tworzenia trzonu duchowego, dzięki czemu każdy z was spłaci kredyt własnemu duchowi i integrując się z nim, będzie już zawsze potrafił utrzymać swoją moc energetyczną i duchową na wywalczonym poziomie, co pozwoli mu na wypełnienie jedynego obowiązku, z jakim zszedł w te wymiary" - obowiązku bycia szczęśliwym, kochanym i kochającym oraz korzystającym ze wszystkich dóbr (przy otwartym sercu).

"Rozpamiętywanie wczorajszego dnia" oznacza, iż jesteśmy konsekwentni w swoim poszukiwaniu mocy i wczoraj także układaliśmy się z Bogiem, że staraliśmy się ujrzeć, czy nasze postępowanie było właściwe czy też nie. A jak nie, to staraliśmy się dociec, co należy poprawić, by zyskać uznanie w oczach zaświatów.

Na rozpamiętywanie wczorajszego dnia wystarczy poświęcić kilka minut dziennie. W tym czasie duchowa antena się wysunie, przywołując uwagę naszego Opiekuna. Proszę jednak nie zapominać, że "odmawianie" modlitwy jest wyłącznie etapem pośrednim do "bycia" w modlitwie, kiedy to już myślimy, mówimy i czynimy tak, jak myśleć, mówić i czynić powinniśmy. Wtedy czysty umysł zostaje sprowadzony do serca i nic nie może już tej harmonii zburzyć.

By parametr energetyczny i duchowy na stałe zmienił naszą energetykę, wystarczy wejść w określone stany i utrzymać je w sobie tak długo, aż się zapiszą na stałe w strukturze DNA. Te podstawowe stany, bez których ruch energii w górę nie zaistnieje, to pokochanie siebie, wybaczenie sobie, pokochanie innych, wybaczenie innym, współodczuwanie i współtworzenie. Po ich ugruntowaniu postawa człowieka zmienia się na stałe i trzeba naprawdę potężnego uderzenia energetycznego, by zachwiać jego harmonią. Zmiana w DNA odnotowywana jest również w Zapisach w Macierzy. Każde ugruntowanie stanu wzmacnia istotę ludzką, czyniąc ją czystszą, i przez to bliższą Bogu, a to w ocenie jej stanu ma już wymiar kosmiczny i musi być odnotowane w Oceanie Ducha Świętego, którego stanowi ruchomą cząstkę.

A teraz opowiem wam, jak ja pokonywałem owe progi, jakimi sposobami udało mi się w końcu sięgnąć po ludzką doskonałość na poziomie energetycznym. Możecie moje słowa wykorzystać w waszej pracy nad sobą, bo opisują stany, których doświadcza każdy człowiek..

1. Pokochanie siebie

Hymm. Gapiłem się w lustro przez parę godzin, nim zrozumiałem, że tego półłysego faceta z bródką nie będę w stanie pokochać. Fizyczne dzieło natury było ze wszech miar nieudane. Nasi biologiczni stwórcy nie spisali się tym razem. Ciekawe, czy pobrany od talarońskiej rasy genotyp był cały, w co szczerze wątpiłem, czy też poddano go perfidnym przeróbkom, by jego spadkobierca złapał się za głowę na swój własny widok w lustrze. Winę za nieudany obraz samego siebie z całą powagą zwaliłem na UFO i usprawiedliwiając przy okazji osobiste zaniedbania na polu rekreacji i higieny (samotny mężczyzna), pozdejmowałem lustra ze ścian i zaniosłem je na strych. Coś mi w środku jednak mówiło, że to nie do końca słuszne rozwiązanie, ale wątpliwości odłożyłem na później.

Kiedy po tygodniowych modlitwach moje pokochanie siebie na skali procentowej stało nadal w miejscu, wskazując równo dziesięć procent, pojąłem, że w moich wysiłkach gdzieś tkwił zasadniczy błąd. Szczegółowa analiza zwróciła moją uwagę na braki w rozumowaniu. Odkryłem, że miast zajmować się sednem sprawy, a więc dosłownie pokochaniem siebie, bezproduktywnie traciłem czas na wiele mało istotnych w tej chwili kwestii. A to rozważałem swoje winy na tle własnej przeszłości, a to starałem się duchowo zbliżyć do drugiego człowieka, a to podejmowałem jakieś religijne dysputy z samym sobą itd. Słowem, niepotrzebnie traciłem czas.

Z nieukrywanym wstydem poprosiłem Opiekuna o pomoc, o naprowadzenie na właściwą ścieżkę. I wkrótce spadła prawdziwa lawina wspomnień. Co dziwne, mało które odnosiły się do moich przeżyć na planie fizycznym, niemal wszystkie krążyły wokół astralnych podróży, wokół misji, wokół przekazów z góry i wokół technik, dzięki którym rozwijałem umiejętność wpływania na działania "tamtej strony". Przestałem zwracać uwagę na detale z życia doczesnego, na swój fizyczny konstrukt i swoje typowo ludzkie doświadczenia.

Aż pewnego dnia zostałem przeniesiony w czas tuż przed moimi narodzinami. Znajdowałem się w kosmosie i wraz z przyjaciółmi szybowałem w dół, wprost na ukrytą pod chmurami planetę.

Każdy z was jest zapewne przyzwyczajony do jej barwnego wizerunku, do tych modrych barw, które sycą oko człowieka wiszącego na orbicie. Od strony energetycznej wygląda to jednak zupełnie inaczej. Błękitna Planeta jest skryta pod nieprzenikalną warstwą gęstych szarych chmur i budzi raczej niemiłe skojarzenia. Przypomina dopalające się zgliszcza, które trudno dojrzeć pod kłębami gęstego dymu. I właśnie w tę otchłań niosło mnie przeznaczenie wraz z setkami podobnych mi istot. Nurkowaliśmy w ten mrok, ginąc sobie z oczu i odczuwając lęk na myśl o tym, jak wielu z nas w tej misji zginie. Wiedzieliśmy, że odnajdą się tylko nieliczni, a ci których zetknie z sobą łaskawy los, i tak będą kroczyć obok siebie, ani nie zdając sobie sprawy z tego, po co przyszli na ten świat i że się znają.

Wiedząc, że nie będzie łatwo, starałem się zapamiętać każdy szczegół ich postaci, dzięki któremu łatwiej byłoby mi odnaleźć ich po zejściu na Ziemię. Powiedziano mi, że stracimy pamięć o sobie, że pojawi się ona dopiero po "obudzeniu", ale ja jakby na przekór własnej logice uczepiłem się właśnie duchowych atrybutów.

I wtedy mnie uderzyło. Przyszło olśnienie. Pojąłem w czym rzecz.

Patrząc na skrzydła znikających postaci (schodzący wyglądali jak czarni aniołowie, a powróceni jak biali święci), odkryłem rzecz najważniejszą: swoje własne pochodzenie. Klucz do odrobienia pierwszej lekcji w szkole przemiany.

Kim tak naprawdę jesteśmy? Wielu powie zbitkiem białek, inni dorzucą coś o atomowej breji, ale i tak każdy z nas wie, że nie o to chodzi, że najważniejsza jest w tym wszystkim dusza, nasza prawdziwa istota, która zespala atomową całość, albo raczej przez ową zawiesinę wyraża się w materii. A kto tę istotę powołał do życia? Metrykalni rodzice co najwyżej uczestniczyli w procesie biologicznego zrodzenia, który zaplanowały Siły Wyższe. Naszym prawdziwym rodzicem jest Stwórca, którego nazywamy Tatą. Jesteśmy doskonałością wyrosłą z Jego Własnej Istoty. Jesteśmy cudem stworzenia, któremu odmawia się prawa do jego własnej doskonałości (!) Jesteśmy aniołami, które na czas żywota po prostu zapomniały o swoim boskim pochodzeniu.

Czy nas stwarzając, Lenarii mógł popełnić błąd? Pytanie retoryczne, choć gdy myślę o Kowalskim, krnąbrnym sąsiedzie, który mi spalił stodołę, to podejrzewam, że w tym jednym przypadku Tata się pomylił. Ale generalnie wiedział co robi! Każdy z nas jest swoistą duchową doskonałością, którą dopiero w Alkatraz niszczy więzienne prawo. Każdy z nas rodzi się czysty, nieskalany grzechem, czemu zresztą zaprzecza kościół, robiąc na tym doskonały interes. Co innego błędy popełnione w czasie karmicznych doświadczeń, które znacznie obciążają wibracje duszy. Ale przecież każdy może naprawić to, co zepsute, wystarczy tylko wiedzieć jak. I jeszcze wiedzieć, jak wygląda pierwowzór popsutej doskonałości.

Kiedy zalały mnie takie rozgorączkowane myśli, kiedy emocje sięgnęły zenitu i odczułem ruch duszy w swoim wnętrzu, z białego obłoku wyłonił się mój Opiekun. Spokojnym wyważonym krokiem szedł wprost na mnie, za nic mając wrażenie, jakie zrobił na mnie widok jego gołębich skrzydeł. Szanował mój ateizm, sam go zresztą umiejętnie od lat podsycał, więc domyśliłem się, iż tym ilustracyjnym nawiązaniem do niebiańskiej baśni chce mnie zmusić do konkretnych przemyśleń, a nie do wyskoczenia z modlitwy. On wiedział, że nie lubię kościelnych naleciałości w obrazie duchowości, więc obraz skrzydeł miał mnie zmusić do konkretnej reakcji.

Stanął na wprost mnie i utkwił we mnie pytające spojrzenie. A ja miast dociekać rodzaju pytania, patrzyłem tylko, jak on wolno raz po raz unosi się w górę, to znów opada. I tak bez przerwy. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że jego postać na tle białych obłoków wisi nieruchomo. A skoro to nie on się poruszał, to kto?

Gdy odwracałem głowę w stronę własnego ramienia, doskonale wiedziałem, co ujrzę, ale w tamtej chwili było to tak oszałamiające, tak przejmujące doświadczenie, iż musiałem to namacalnie potwierdzić. Zobaczywszy swoje własne roziskrzone kulami świateł skrzydła, zapadłem się w otchłań własnej duszy i po raz pierwszy poczułem prawdziwy aromat własnego pochodzenia. Był to najcudowniejszy moment w moim życiu. Zaistniałem jednocześnie w wielu wymiarach i spaliłem w sobie wszelkie wątpliwości odnośnie swojej własnej natury. Już nie tylko Tata mnie kochał, ale i ja sam siebie. Przecież nie mogłem Go zawieść w tak prostej sprawie.

Po wyjściu z modlitwy odkryłem kolejną niesamowitą rzecz: poduszka, na której spoczywała moja głowa, była cała mokra, choć z oblicza starłem ledwie kilka łez. Nie wilgotna, ale na wskroś przemoczona, jakby kto wylał na nią z dwa litry wody. Potem dowiedziałem się, że tak wygląda płacz duszy, która odnajduje samą siebie.

Na koniec dodam tylko, że kolorystykę skrzydeł starałem się wiernie oddać na okładce "Rozszerzania świadomości. Siła modlitwy".

I tym to prostym sposobem, drogą przez duchowość, przez własne wnętrze, pokochałem samego siebie. Wkrótce na powrót pozawieszałem lustra i by pracować nad doskonałością, zabrałem się także za gimnastykę. Nie mogłem przecież dłużej zaniedbywać tego, co pośrednio także należało do Ojca. Wstyd był większy niż rozrywane zakwasami mięśnie.

2. Wybaczenie sobie

Najpierw poszedłem na łatwiznę: stanąłem przed lustrem, machnąłem ręką w powietrzu, jakbym odprawiał czary, i spokojnym, lecz stanowczym głosem rzekłem, uważnie się sobie przyglądając: wybaczam. Potem pognałem do skal i odczytałem, że wybaczenie sobie wzrosło z 3 do 4 procent. Mało. Nie ta droga.

Przez kilka dni odpuszczałem temat, czekając, aż wpadnę na jakiś skrót, który zaoszczędzi mi czasu.

Skrót się nie pojawił.

Z każdą kolejną modlitwą byłem bardziej szczery wobec podsłuchującego mnie Opiekuna i raz po raz przyznawałem się do coraz większej liczby przestępstw. A to gdzieś ukradzione znaczki, a to ręka podniesiona na bliźniego, a to zazdrosne i nienawistne myśli, a to błędy, które komuś zmieniły życie. No, wywlekałem tego coraz więcej. Doszło do tego, że ze wstydu przestałem rozmawiać sam z sobą. Unikałem siebie, jak tylko się dało.

I owszem, przerabiany temat na skali procentowej podskoczył do 20%. I tu mnie zatkało, bo oczekiwałem co najmniej 80%. Zacząłem podejrzewać, że zabrakło szczerości, aktywnej pracy nad wydobyciem z pamięci wszystkiego tego, co się tam zakopało. Zacząłem zadanie od nowa. Pragmatycznie. Zawzięcie. Nawet przesadnie, byle udowodnić Górze, że się staram, że nie odpuszczę, nim swego nie dopnę.

Na wszelki wypadek nie rozstawałem się ze skalą pragnienia, by przez zupełny brak szacunku dla własnego rozsądku nie zakopać się w niszczących harmonię stanach. Znałem wielu takich, których ciemne siły złapały na lep nadgorliwości i tzw. uduchowienia, którzy bez przerwy latali do skal, byle tylko się dowiedzieć, czy od ostatniej godziny nie wzrośli o kilka procent. Tak jakby ze skal chcieli wycisnąć zafałszowany obraz samych siebie i delektując się tym osiągnięciem, odrzucić potrzebę prawdziwej przemiany. Miast skupiać się na pracy, brnęli w tę samą iluzję, jaką na co dzień gwarantowały im kościelne intrygi.

Ale było nawet-nawet.

Rozpostarłem na blacie 16-kartkowy zeszyt i zacząłem spisywanie gzrechów. W miarę wydłużającej się listy przestępstw coraz wyraźniej widziałem przed oczyma duchowe paragrafy i chwilami traciłem wiarę we własne pochodzenie. Ale nie odpuszczałem.

Po dwóch dniach spisywania przewin wybaczenie sobie podskoczyło do 30 procent. I to mnie dobiło. Zrozumiałem, że gdzieś popełniałem techniczny błąd, że omijałem coś, co mogło machinę wybaczenia ruszyć z posad. Nie łapałem jednak do końca, co było owym zardzewiałym elementem. Może brak odwagi? Może brak szczerości?

Zirytowany, wparzyłem do papierniczego i zakupiłem 80-kartkowy zeszyt A4!

Zdeterminowany, wróciłem do domu i zacząłem pracę od podstaw. Pisałem całymi dniami, zawzięty, płaczący, wojujący, na wszelki wypadek dopisujący wiele przewin. Wolałem coś dorzucić, niż ominąć. Ale ten naddatek nie poprawiał mi nastroju. Byłem wewnętrznie rozdygotany, jakbym podświadomie wiedział, że nie tędy droga.

Po sześciu dniach harówy, po wypoceniu tysięcy słów prawdy o sobie wziąłem zeszyt pod pachę i poszedłem na górę zasiąść w modlitewnym fotelu. Ani nie zacząłem inwokacyjnego "Ojcze Nasz", gdy ukazał się Opiekun i stanąwszy nad moją załzawioną księgą życia, wskazał palcem poprzez ściany stół w kuchni, na którym leżały skale.

Zszedłem na dół pełen wątpliwości. Z zachowania Opiekuna nie wynikało, że wszystko poszło jak należy. Gdzieś tu był pies pogrzebany .

I faktycznie: wahadełko pokazało dokładnie tę samą wartość - 30%. Taki sam wynik, jak przy 16-kartkowym zeszycie. Tego nie łapałem. Spojrzałem bezradnie na anioła i wyszeptałem błagalne i szczere jak wszyscy anieli: proszę.(?)

Uśmiechnął się i wskazał palcem odwrotny do poprzedniego kierunek.

Już na schodach zaczęło mi się kręcić w głowie. Nim siadłem w fotelu, rzeczywistość zaczęła się zmieniać. Potem walnęło światło i trafiłem wprost do własnej przeszłości. Znalazłem się w przedszkolu. Scena jak z historycznego filmu. Albo raczej jak ze slapstikowej komedii.

Ja, stary koń, zarośnięty, no z trzydniowym zarostem, stoję w rajtuzach przed przedszkolanką i w poczuciu winy, ze spuszczoną głową, chłonę każde kierowane do mnie słowo tak, jakbym własną postawą chciał wszystkim naokoło udowodnić, że staną się one moim katechizmem na całe późniejsze życie.

Pani wychowawczyni nieco podniesionym głosem tłumaczyła mi, że nie powinienem rzucać przedmiotami w okno, bo szyba mogła nie tylko pęknąć, ale i się rozbić i poranić inne dzieci. Wchodząc w temat, jakby wiedziona przeczuciem, że na stare lata owe słowa pozwolą mi wejść w klimat własnej przemiany, peregrynowała o szklarzu, który teraz musi cały dzień wymieniać szybę, o kicie, którego wciąż w Polsce niedostatek, o minie matki, która wykrzywi jej twarz, gdy się dowie, że cała jej dniówka pójdzie na zakup nowej szyby, i o odpowiedzialności za własne czyny. Ale, co istotne, przedszkolanka nie ogniskowała uwagi na wyrażaniu złości i dopiekaniu mi, lecz ujmowała wydarzenie w ramach nauki. Starała się wykorzystać je do zaszczepienia mi wiedzy o wyciąganiu właściwych wniosków wynikających z podjęcia wszelkich życiowych decyzji. Odnosiło się to zwłaszcza do tych przypadków, które są niepożądane, które będą wymagać naprawy. I nie krzyczała. Tłumaczyła jak dziecku. Nie zauważała zarostu. Za naturalną kolej rzeczy przyjmowała popełnianie błędów. Wskazywała tylko ich konsekwencje i szkodliwość dalszego ich popełniania.

I załapałem! Na miłość boską załapałem!

Cały czas skupiałem uwagę na przyznawaniu się do winy. Wyciągałem na światło dzienne tysiące drobiazgów, tysiące uchybień, a nie dostrzegałem tego, co najważniejsze: nauki, jaka płynęła z ich popełniania.

NAUKI?

I owszem. Samo przyznanie się do winy nic nie daje. To tylko rejestr własnej niedoskonałości, wskazówka, co powinno się w sobie zmienić. To zaledwie wstęp do wybaczenia, mający co prawda znaczenie, bo nareszcie na serio bierzemy pod uwagę odpowiedzialność za swoje słowa i czyny, ale dopiero przyrzeczenie, że się więcej takich błędów nie będzie popełniać, jest tym, o co chodzi. By wejść w rozgrzeszenie, trzeba pojąć, iż tak naprawdę każdy z nas znajduje się w duchowym żłobku, że daleko mu do doskonałości aniołów, że mamy prawo do błędów, do występków, do małej anarchii.

Czy przedszkolanka uśmierciła mnie za pękniętą szybę? Czy to stało się moim piętnem na całe życie? Czy Bóg będzie się boczyć na swoje niedorosłe dzieci za to, że były występne, że przechodziły okres moralnych wątpliwości? Nie, nie będzie, bo nas miłuje. Co nie zwalnia nas z obowiązku naprawienia szkód i uruchomienia takich zachowań, by owych szkód więcej nie popełniać. Niemniej kwestia wybaczenia sobie istnieje od samego momentu uświadomienia sobie chęci poprawy. I nawet gdyby to przychodziło z oporami, gdybyśmy wciąż stali pod budką z piwem i myśleli o puszczeniu Nowaka z dymem, to już sama walka z własną ułomnością i własnymi niedoskonałymi myślami jest przypodobaniem się Ojcu. Wystarczy, by z każdym dniem coraz bardziej zbliżać się do Niego, a więc i do ludzi, poprzez których doświadcza On życia.

Tak więc do wybaczenia sobie doszedłem drogą rozumową. Wstąpiłem na nią, przyrzekając sobie, a więc i Bogu we mnie się przejawiającemu, że ze wszystkich sił będę się od tej pory starać, by zapisy w rejestrze win (wspomniane A4) więcej się nie powtarzały. A że kiedyś owe zapisy powstały, że czasem - bo człowiek dopiero się uczy panować nad emocjami i myślami - znów zrobi się coś nie tak, nie ma to znaczenia, bowiem Tata doskonale wie, iż w ten sposób Jego ukochane dzieci uczą się samych siebie (lekcję pokochania siebie już przerobiłem).

I nie dajcie się nabrać na kościelne rozgrzeszenie, bo żaden człowiek nie ma prawa odpuszczać win w imieniu drugiego człowieka. Tego prawa roztropnie pozbawił siebie nawet nasz stwórca. Tak samo jak sami oceniamy siebie po śmierci, tak samo sami odpuszczamy sobie winy. I proszę nie być czasem dla siebie zbyt rygorystycznym, bo takim nie jest nawet nasz miłosierny Ojciec, tym bardziej sami nie wikłajmy się w duchowe, programowo nas niszczące zapętlenia. Nie dajcie się zwieść tym, którzy chcą was zamknąć w świecie pozbawionym duchowej wolności, którzy chcą utrzymać w was iluzyjny stan degradacji, by w ten sposób poprzez konflikt sumienia przejąć nad wami kontrolę. To świat wolnych istot, a wolność wewnętrzną i zewnętrzną dał wam osobiście Bóg. Po prostu zrzućcie te niewidoczne kajdany i idźcie drogą szczęścia. Tylko nie zapominajcie być coraz lepszymi istotami. To wystarczy.

3. Pokochanie innych

Tym razem zacząłem kombinować, jak przechytrzyć Górę i wszystko przyspieszyć. Oczywiście zbożność intencji usprawiedliwiała takie przemyślenia. Wszystko wydawało się stosowne i służące całej sprawie.

Gdzie jest największy wodospad miłości? Oczywiście w namiętności. Zanurkowałem w przeszłość i rozsmakowałem się w modlitwie. Wyciągnąłem cały bagaż doświadczeń i ochoczo wszystko analizowałem. Była Zosia z Ewą, pierwsze miłości z podstawówki, potem Krysia, Aldona, znów Krysia, Dagmara i inne porywy uczuć z liceum, i oczywiście studenckie długie chwile zapomnienia z kolejnymi sympatiami. Tak dzielnie odtwarzałem związki z nimi, tak się przyłożyłem do zadania, że zapomniałem nawet sprawdzać efekty tych modlitewnych reminiscencji, więc kiedy w ruch poszło wahadełko, stanąłem jak wryty, widząc druzgocąco mizerny efekt - 18 procent.

Czegoś nie łapałem. Ale Opiekun szczerze się uśmiechał, wyrażając tym samym aprobatę dla mojego nostalgicznego romantyzmu. Nie było w tym uśmiechu żadnej ironii, żadnej afektacji, ale wyczułem smak zabawy. Aprobował moje doświadczenie nie dlatego, że o jakiś kawałek pchnęło mnie do przodu, ale dlatego że wszedłem w radość.

Dobra: skończyłem z flirtami. Rzuciłem na tapetę ojcowską miłość do dzieci. Nie uwierzycie, ale samo ich przytulenie, sama rozmowa z pokrywami (kopiami energetycznymi ich dusz) w godzinę dodała mi kolejne 20 procent. Jednak z całości mojego działania wynikało niezbicie, że muszę poważnie zweryfikować swoje pojmowanie kochania innych.

Wysiliłem szare komórki i jeszcze raz usłyszałem ruch skrzydeł schodzących i powróconych, którzy nikli w szarości tej planety. Odczułem całą swoją istotą związki z nimi i Tatą. Niemal rozsmakowałem się w jedności z całością wszechrzeczy. Tak doszedłem do 70 procent. Potem na wszystkie sposoby te same uczucia wzbudzałem do wszystkich ludzi na tej planecie, nawet do tych, których nie znałem i którzy deptali Andy przed konkwistadorami. Lecz wahadło dalej uparcie trzymało się 70% i nie miało zamiaru tego zmienić.

Odczułem częściową porażkę...

Pewnego razu, gdy dojadałem obiad, a okno z kuchni wychodzi wprost na ulicę i dom mojego nieprzyjaciela: Kowalskiego, zauważyłem coś bardzo dziwnego: mimo środka lata, mimo upałów Kowalski szedł wolno ulicą, ubrany w długi prochowiec. Ze zwisającymi rękami i zwieszoną głową wyglądał jak kupa nieszczęścia.

Był jeszcze jeden godny uwagi element, który wydawał się mocno podejrzany: spod prochowca wystawały pióra. Wiem, wiem. Na pewno każdy z was od razu pomyśli, że Kowalski znów komuś podprowadził gęś lub kaczkę i niczym zawodowy myśliwy z przytroczoną do pasa ptaszyną zmierzał ku chałupie. Ale ja się na to nabrać nie dałem.

Spojrzałem poprzez sufit w niebo i głośno westchnąwszy, zwróciłem Ojcu honor. Ojciec nie pił, stwarzając Kowalskiego. ON nie popełnił błędu. ON go ulepił z tego samego materiału co mnie! Nie dostrzegając wcześniej tej prawidłowości, opóźniłem własną przemianę.

"Dobrze" - powiedziałem w duchu. - "Kowalski, kasuję negatywne o tobie mniemanie i postaram się ciebie pokochać". Wiem, jaka jest różnica między namiętnością, a miłością. Namiętność to szaleństwo, to hormony, a miłość to wyjątkowe uczucie zespolenia. Po chwili rzeczone uczucie w pełni mną zawładnęło. Ze swoim największym wrogiem odnalazłem pokrewieństwo dusz. Potem wziąłem wahadełko do ręki i pozwoliłem mu zatańczyć.

Wielokrotnie sprawdzałem wynik: 99 procent i ani ułamka więcej. Zaczarowanej granicy zawieszona na sznurku gałka od szuflady po prostu nie przekraczała.

"Co u licha?" - spytałem sam siebie i poczłapałem do okna, chcąc jeszcze raz spojrzeć na chałupę Kowalskiego. Nie spodziewałem się, że ujrzę jego samego stojącego za rozpadającym się płotem, ze ślepiami wbitymi wprost w moje okno. Scena była szokująca, jak z horroru, tak że moją głowę zalał potok domysłów. "Czego on chce?" - pytałem sam siebie. "A może on wie, że jest kluczem do mojego szczęścia? Ale czemu ja tego nie rozumiem?"

Rozdygotany, już miałem machnąć lewą ręką od prawa do lewa, by wyczyścić skale, by zniknął cały świat wraz z Kowalskim, gdy powstrzymała ją niewidzialna siła. I usłyszałem wydobywający się ze mnie głos: pozwól mu żyć.

Wiecie co, za mądry nie jestem, ale to była jedna z tych nielicznych chwil w moim życiu, gdy intelekt stanął na wysokości zadania i wszystko właściwie zinterpretował. Padłem na kolana i zacząłem przepraszać za to, że nie rozumiałem, za to, że Kowalskiemu odmawiałem prawa do życia, co okazało się zwykłym wygodnictwem. Samemu pisząc księgę grzechów, samemu korzystając z prawa do nauki, innym do tego prawa odmawiałem.

Podniosłem się na równe nogi i rzuciłem w stronę Kowalskiego błagalne "przepraszam". W słowie "przepraszam" godziłem się współdzielić z nim tę planetę i dostrzegłem jego prawo do doskonalenia się poprzez popełnianie błędów. A on skinął w podziękowaniu głową i ruszył w stronę drzwi. Po drodze zahaczył o czymś prochowcem i ten cały zsunął się z przygarbionej postaci. Dam głowę, że Kowalski nawet tego nie zauważył. Powłócząc nogami, przekroczył próg domostwa i wyskubane skrzydła znikły w ciemnościach przedsionka. Nawet drzwi nie zamknął za sobą.

4. Wybaczenie innym

Pokombinowałem z nabytym już doświadczeniem. Znów odniosłem się do anielskich skrzydeł i do wspólnej przy tym pracy. Na każdego popatrywałem nie z góry, ale z pozycji autsajdera, który obserwuje i ma nadzieję, że innym uda się wzrosnąć w duchu.

Doszedłem do 99 procent i stanąłem w miejscu. Anioł spojrzał na mnie jakoś podejrzanie, strzelił palcami i natychmiast zostałem teleportowany do tego samego przedszkola co wcześniej. Byłem zaskoczony takim obrotem sprawy. Zwyczajnie nie rozumiałem, o co chodzi.

Tym razem świeżo ogolony, stoję w tych samych rajtuzach pośród rozwrzeszczanej bandy dzieciaków i gapię się na wychowawczynię, starając się po ruchu jej warg rozpoznać każde płynące do mnie słowo. Nie chciałem nic uronić z tej przedszkolnej dydaktyki. Przecież już raz mnie uratowała.

Pamiętacie, co słyszycie przekraczając próg kościoła? Że jesteście grzeszni. Potem całe życie człowiek wierzy święcie, że Bóg popijał, tworząc świat i ludzi. Więc skoro Bóg ma czasem doły i tworzy odpady, to trzeba to natychmiast zmienić i wymyślić nową historię.

Na osłodę wypada dodać, że po dwóch tysiącach lat swego istnienia nareszcie papież uznał kobietę za człowieka i przyznał jej pełnię praw duchowych. Do tej pory zajmowała ona oficjalnie, według Pisma, kolejne miejsce za psem, krową i paru jeszcze ważniejszymi stworzeniami. Z taką to wiarą, z taką to rzeczywistością obcuje każdy chrześcijanin. Tu nie obowiązują prawa duchowe, ale kościelne. A te urabiają człowieka od małego. Czynią zeń moralny odpad, który po usłyszeniu, że jest grzeszny, nadto bardzo ułomny (przyjmując komunię, wciąż nie wiedział, co to znaczy "nie będziesz pożądał żony bliźniego swego", no! chyba że dobry katecheta już to mu osobiście w konfesjonale na kolanach wytłumaczył) - już do końca życia nie potrafi nikogo pokochać. Bo jest to niemożliwe bez wcześniejszego pokochania samego siebie, od czego zaczyna się duchowo-energetyczne wzrastanie. Co tu się potem dziwić, że słysząc z ambony reprymendy, które zarzucają nam brak miłości do innych, musimy w duchu przyznać, że są celnie wstrzelone w przygotowane do strzału tło.

No, ale dajmy temu spokój. Wracamy do przedszkola: ja i rajtuzki.

Oj, dopiero po chwili się orientuję, że słowa są kierowane nie do mnie, ale do stojącej obok mnie postaci, do. Kowalskiego. Pani wskazuje kałużę między jego nogami, potem mokre kalesonki i - uwaga - nie krytykując, nic mu nie zarzucając, pyta spokojnie, czy Kowalski dobrze się czuje. Rozumiecie? Facet zasikał całą podłogę i nie został obsztorcowany! Z niedowierzaniem przyglądałem się tej całej scenie, wysilając wszystkie szare komórki, nim zrozumiałem, o co chodzi.

I nagle ten obszczaniec ze spuszczoną głową i przygryzionym ze wstydem językiem wydał mi się najbliższą osobą na świecie!

Pamiętacie słowa Jezusa, gdy mówił o tym, by nikogo nie oceniać ani weń kamieniem nie rzucać? Co miał wówczas na myśli? Że za mało wiemy? Że sami nie jesteśmy doskonali? Oj, w podtekstach było tego wiele.

Wiecie, kogo ja w Kowalskim ujrzałem. Chłopczyka, który nie przyszedł na świat z tęgą głową, nadto słabeusza moralnego, któremu można było wszystko wmówić i go wykorzystać. Zagubionego człowieka, którego tłukli rodzice, a dziadek nienawidził, bo się nim szczycić nie mógł. Faceta, co czasem, by się ratować, schodził na złą drogę. A system jest taki, jak Kowalski, nie gwarantuje niczego, poza kłopotami.

Zastanawialiście się kiedyś, co by było z takimi ludźmi, gdyby znaleźli się na innej planecie, w innym systemie społecznym? Oni mogliby tam być najszczęśliwszymi istotami na świecie, mogliby być wzorcem cnót wszelakich, takim żywym awatarem. To system jest wrzodem, nie oni!

Już wiedziałem, czemu się zsikał (ciągły stres w domu), i w jego imieniu zrobiło mi się wstyd!

Nagle wszystko zniknęło, a ja, ani się tego nie domyślając, zaliczyłem wybaczenie innym. Myśląc na siłę o spacerze, rozpocząłem kolejny etap przemiany.

5. Współodczuwanie

Kowalskiego nie było. Zapewne siedział w domu i topił smutki w wódce, o ile jakimś sposobem zdobył na nią forsę.

Właściwie to mógł tam siedzieć do sądnego dnia. Guzik mnie to obchodziło. W mojej świadomości pojawiło się co prawda słowo "Kowalski", ale gdzie się on znajdował, w domu, czy na Alasce, było mi całkowicie obojętne. Mnie interesowało istnienie, które w nim doświadczało trudów życia.

Przypomniały mi się wszystkie zasłyszane o nim historie, te prawdziwe i te zmyślone. A to, że Kowalska wciąż kręci się koło chlewni Nowaka, że wcześniej latała za Kędzierskim, przez co syn Kowalskiego jest bardziej podobny do sąsiada, a to, że córka Kowalskiego pracuje jako sprzątaczka w Hamburgu, tyle że sprzątaczka nie przyjeżdża w odwiedziny mercedesem i nie nosi kusych kiecek czy butów po pas, a to, że jego syn już dwukrotnie był na odwyku i na poprawę się nie zanosi, a to, że i sam Kowalski to niedorajda życiowy etc.

Boże, złapałem się za głowę i dziękowałem światu, że mnie nikt do tej pory nie złamał, że jakimś cudem ominąłem takie pułapki losu, w jakie wpadł nieszczęsny Kowalski. Współczułem mu całym sercem.

Zważcie, że doszedłem do tego drogą rozumową, co znaczy, że ani samo serce, ani czysty umysł nie są środkiem wystarczającym do zaliczenia przemiany. Oba elementy są tu decydujące. Nie dziwcie się więc, że odcięcie człowieka od strumienia (węzeł karmiczny), ograniczające rozwój inteligencji, potrafi uczynić z niego życiową niedorajdę. Takimi ludźmi manipuluje potem system i ciemne siły jak zabawką. Na tym tle zrozumiałą staje się potrzeba podniesienia poziomu świadomości całej ludzkiej rasy. Aby ci biedacy mieli siłę walczyć o swoje.

Współodczuwanie samo się we mnie rozlało... Nie dotyczyło ono lubianych i kochanych przeze mnie osób, ale tego najbardziej znienawidzonego, którego sam w obrazach modlitw wymazywałem.

Chwyciłem za flaszkę i pobiegłem do Kowalskiego. Jeszcze nie wiedziałem, że rozpocząłem kolejny etap przemiany.

6. Współtworzenie

Pół godziny stukałem do drzwi, nim Kowalski stanął w progu. Zbaraniał na mój widok, a widząc butelkę w moim ręku, machinalnie zasłonił się ręką. Nie wiedziałem, o co chodzi. Facet wyraźnie był wystraszony. Zaskoczony, z głupkowatą miną gapiłem się, jak to Kowalski raz po raz łypie okiem to na mnie, to na flaszkę. Potem wszystko załapałem. Kowalski dostrzegł w końcu, że butelka jest oryginalna, a takiej że nikt rozumny na jego głowie nie rozwali, i cofnął się w głąb sieni ze dwa kroki, gestem zapraszając do środka. Pewnie pomyślał, że mam do niego jaki lewy interes i zamierzam omówić to przy kieliszku. Było mi to na rękę.

Piliśmy dwa dni. Kowalska się gdzieś z tej okazji zawieruszyła, syn nie przeszkadzał, bo zamknęli go w wariatkowie, więc mieliśmy sporo czasu na porównywanie naszych życiorysów. Powiem szczerze, że w ogóle nie rozumiałem, dlaczego Kowalski raz za razem ponosił klęskę. Padł mit o jego nieuctwie. Głupi też nie był, o czym świadczyło ufajdane jakąś farbą świadectwo z technikum i prawo-jazdy. W ciupie też nie siedział, nie licząc pomyłkowego tymczasowego aresztowania. Ani kur nie kradł. Dorabiał tylko u Bodnara na czarno i korzystniej mu było odbierać zapłatę w naturze. Tyle tylko, że Kowalski nie miał smykałki do interesów i silnej woli. Był zwyczajnym niedorajdą.

Gdy trzeźwiałem, przemyśliwałem nad pomocą. Kombinowałem, jak go wesprzeć, ale każdy mój pomysł palił na panewce. Kasy mu nie dam, bo przepije, interesu żadnego nie poprowadzi, bo nie nauczony. Jak zatrudnię faceta, to nie podoła obowiązkom. Dam mu auto, by po towar jeździł, to pewnikiem rozbije. Żaden z pomysłów nie nadawał się do realizacji.

Gdy tak ubolewałem nad całą sytuacją, mój anioł wyłonił się z nicości i polecił mi stanąć pod ścianą. Zdjąłem ręce śpiącego Kowalskiego z własnej szyi i uwaliłem się pod ścianą.

Pokój rozjaśniał, jakby kto kurek ze słońcem odkręcił. Wszędobylskie cienie zniknęły i ujrzałem przyczynę całego nieszczęścia: Kowalski tonął w negatywnych energiach, Spowijała go taka szara chmura, że nic na zewnątrz przez nią się nie przebijało. Ten człowiek tonął w zwątpieniu, niepewności, braku wiary w siebie i czym tam jeszcze chcecie. Zawistne lub nieszczere myśli innych ludzi pochowały go w trumnie całkowitej niemocy. Zbytecznym był atak sił ciemności - Kowalskiego załatwiła nienawiść drugiego człowieka. Moje pręty nienawiści w postaci czerwonych błyskawic też betonowały mu życie.

"Boże" - jęknąłem i jednym ruchem ręki skasowałem całe to energetyczne piekło. Ocean zła przepadł jak z bicza trzasł. I pomyśleć, że czasem wystarczy tak niewiele, by komuś pomóc zmienić życie.

"Wyobraź sobie, że współtworzenie zaczyna się od zrozumienia, że szczęście tego świata tworzy czystość ludzkich myśli - wyszeptał cichutko anioł, jakby bał się zbudzić pochrapującego mężczyznę. - I nie trzeba nic więcej".

Pozwolę sobie nie komentować tego stwierdzenia ani nie zdradzać, kiedy i jak wróciłem do domu.

U Kowalskiego niewiele się zmieniło, ale wymieniam z nim już ukłony, czasem uraczę krótką pogawędką czy pożyczę jakiego sprzętu z garażu. Taka sąsiedzka pomoc. Niby mało, ale widok pogwizdującego za płotem sąsiada potrafi mnie już doprowadzić do łez.

7. Miłosierdzie

Przepracowanie "strumienia" dało mi 40-procentowe miłosierdzie. I nic więcej. Potem okazało się jeszcze, że tej poprzeczki w żaden sposób nie potrafię podnieść. Totalne zawieszenie.

Bez wstydu, choć lekko zmieszany niepowodzeniem, poprosiłem Opiekuna o wsparcie. Widocznie tylko na to czekał, bo już następnego dnia wydarzyło się coś strasznego, coś, co na zawsze mnie odmieniło.

Gdzieś koło drugiej po południu zostałem zabrany do Głowicy, do kręgu Złotych Braci. Tym razem miast złotych postaci ujrzałem energię w formie złotego pierścienia, który opasywał podstawę Głowicy. Bijące z Iglicy światło bardzo szybko wprowadziło mnie w kataleptyczny stan. Utraciłem świadomość.

Gdy otworzyłem oczy, przeraziłem się nie na żarty. Leżałem na plecach w jasnogórskim kościele. Przechodzący koło mnie ludzie tak dziwnie się kręcili, jakby specjalnie starali się mnie ominąć. Jednak nikt nie pokwapił się zapytać, czy ja, leżący, potrzebuję pomocy. Jakby mnie nie zauważali.

Gorączkowo rozmyślałem o tym, jakim sposobem się tu znalazłem, jak to się stało, że nic nie pamiętam. Bałem się poruszyć, bo do głowy mi przyszło, że straciłem przytomność i padając, rozbiłem sobie głowę na dobre, co mogło tłumaczyć utratę pamięci i ostrzegało zarazem przed konsekwencjami zbyt energicznego poruszania się. A co, jeśli czaszka rzeczywiście pękła i nieostrożny ruch zakończy się poważnymi powikłaniami? Wolałem już tkwić w bezruchu i czekać na przyjazd karetki.

Czułem się jak główny bohater "Gladiatora", który po śmierci płynie nad płytą areny, by wkrótce połączyć się z zamordowaną przez cezara ukochaną. Scena pasowała jak ulał. Niczego w niej nie brakowało.

Lecz to nie mój stan zaczął mnie niepokoić, ale to, co coraz wyraźniej docierało do moich uszu. Albo umarłem, albo ktoś uruchomił we mnie zdolności telepatyczne. Słyszałem bowiem myśli każdego przechodzącego obok mnie człowieka. Mało tego: poznawałem historię jego życia, ten fragment przeszłości, który był bezpośrednio związany z jego myślami, z powodem przybycia na Jasną Górę.

I zaczęło się.... Zrozumiałem, że nie jestem wcale złym człowiekiem, że to, co się działo w mojej głowie, było niczym wobec tego, co dręczyło tych ludzi. Słyszałem tak okropne rzeczy, że poważnie pomyślałem o ukrytej kamerze. Te świętoszkowate na pokaz osoby, te zginające się na kolanach postacie stanowiły jaskrawe zaprzeczenie wszystkiego tego, co od lat budowało się w moim sercu. Ci złożeni chorobą ludzie, te wykrzywione grymasem nieszczęścia twarze, te uginające się pod brzemieniem życiowej porażki twory snuły tak okropne wizje własnej i innych przyszłości, iż kamieniałem z przerażenia. W obliczu Bożego Majestatu niemal żaden z nich nie wahał się bluźnić, szydzić, nienawidzić i snuć intryg. Ugrzęźnięci w chorych wizjach wydawali się gorsi od demonów. A może to byli przebierańcy?

Ubolewali tylko nad sobą, prosili o łaski tylko dla siebie, a wszystko po to, by zaraz - jak się uda podnieść z choroby lub ustawić w życiu - pokazać innym swoją wyższość, zdominować, zniszczyć, spalić w ogniu ich potęgi!

Umierający na raka mężczyzna, któremu towarzyszyła żona i dwójka jego własnych dzieci, miast myśleć o dobru rodziny, żywił pretensje do Boga za to, że jego wspólnikowi dał więcej niż jemu. A w tym całym przybyciu do świętego miejsca, w tej zanoszonej pod ołtarz prośbie był żal, ukryta nienawiść do całego świata za to, że inni mieli więcej od niego. Prosił o ratunek, by dokopać wspólnikowi, który wcześniej rozdzielił firmę, nim ten go zdążył oskubać.

Żona płakała wyłącznie nad sobą, bo śmierć męża oznaczała dla niej koniec luksusu. Dzieci pragnęły wyłącznie kasy i pod tym kątem aprobowały wyzdrowienie ojca.

Jakaś kobieta modliła się żarliwie o to, by wróciła jej własna córka, którą psychicznie wykańczała całymi latami. Gdy ta odeszła, gdy została sama, nie potrafiła tego nieść (córka postawiła na swoim). Tu nie było ani słowa o miłości, tylko chęć odwetu za to, że ktoś uciekł spod jej tyranii.

Inna kobieta, młoda, modliła się o to, by jej mąż pomarł jak najszybciej. Chore. Motywowała to pobiciem, które i tak wyniknęło z jej zdrady. Kiedy przestał ją sponsorować, wpadła w szał nienawiści. Przy nim szukała tylko wolności, niezależności, koleżanek i zabawy, a dostała prztyczka w nos. To po co brała ślub?

Ktoś błagał o powrót narzeczonej, w wyrafinowany sposób zapewniając  Boga, że tym razem będzie dla niej lepszy. W rzeczywistości knuł takie upodlenie będącej z nim w ciąży kobiety, że nauki pewnie pobierał od samego Lucyfera.

Od święta, powiadam od święta trafiał się ktoś normalny. Gdy poznawałem jego myśli, to gotów byłem skoczyć na równe nogi i całować go po rękach! Za to, że zachował człowieczeństwo.

Nie wiem, jak długo trwał ten koszmar. Sądziłem, że dobre trzy godziny. Kruszałem w ogniu nieprawości, zwyrodnialstwa, pasożytnictwa i obłudy. Konałem od tego, co na co dzień jest w ludzkich sercach starannie ukryte. Umierałem kawałek po kawałku. Wyrywałem się z siebie, byle przerwać ten czarny spektakl. Błagałem Boga o wyrozumiałość, o zaprzestanie, o poniechanie widowiska, bo całym sobą czułem, że dłużej tego nie wytrzymam.

W końcu zacząłem krzyczeć na całe gardło, ale znów zagłuszyło mnie ludzkie zło. Umierając, wykrzyczałem jęcząco, bo już nie miałem więcej sił na stawianie oporu, że nie spocznę, dopóki nie uwolnię tego świata, tych ludzi, od mechanizmów, które ich upodliły, przekształcając ich w mściwe i zagubione zwierzęta. Wyłem do Boga, prosząc, by obdarzył mnie mocą stworzenia NOWEGO, które zniszczy całe zakłamanie tego świata, dając ludziom sposobność poznania Prawdy i uratowania własnej duszy!

Z modlitwy wyszedłem chwilę później. Wiedziałem, co się stało, ale tego dnia nie zamierzałem niczego na skalach sprawdzać.

W tym czasie wskazówki zegara przesunęły się na tarczy o nieco ponad pół godziny.

Podsumowanie.

To całkowity i jedyny system duchowego wzrostu. Gdy uda się wam przekroczyć opisane granice, wraz z miłosierdziem uzyskacie poziom uświęconego, moc, którą miał Jezus w chwili przyjmowania chrztu. Wtedy zaczniecie prawdziwe życie. Ale już osiągając stały poziom mocy na 13 w energii jedynej, przerwiecie nieodwołalnie łańcuch karmicznych powrotów. Czy uda się to w tym, czy przyszłym życiu, zależy tylko od was. Moim zdaniem, nie warto zwlekać.

Proszę pamiętać jeszcze o jednym: przepracowanie tylko jednego z poziomów niewiele zmieni. Do uruchomienia energii potrzebujecie całości. Ani modna dziś technika wybaczania, ani cokolwiek innego w oderwaniu od pozostałych elementów przemiany nie zakończy się sukcesem. Daremny wasz trud, niepowetowana strata czasu i pieniędzy. Chyba że spotykacie się w miłym towarzystwie, co zmienia postać rzeczy.

Na koniec wskakujemy do modułu "planowania jutrzejszego dnia", by prosić anioła o wsparcie w utrzymaniu nici w tych działaniach, na których nam najbardziej zależy.

Nagrania

Pliki audio nagrane podczas warsztatów autorskich, a dotyczące każdego z wymienionych punktów, są dostępne do pobrania. Nie zastępują jednak one w niczym powyższego tekstu, a są raczej obopólnym uzupełnieniem. Mając służyć jako pomoc w procesie wzrastania. Proszę tez pamiętać, ze wszystkie siedem (7) plików tworzy całość, zarówno tematyczna, jak i pod kątem dźwiękowym.


EDIT 2018: Aktualnie modlitwy warsztatowe są na bieżąco udostępniane na kanale YouTube POPKO TV Kliknij tutaj

Materiały publikowane w serwisie popko.pl mają charakter edukacyjny i paramedyczny, a towary oraz usługi nie stanowią i nie zastępują porady medycznej. Kopiowanie i rozpowszechnianie materiałów zamieszczonych na portalu jest wskazane, tylko i wyłącznie z podaniem aktywnego linka popko.pl jako źródła. Nazwa serwisu, jego koncepcja, wygląd graficzny, oprogramowanie oraz baza danych podlegają ochronie prawnej.
popko.pl 2021